niedziela, 6 listopada 2011

Bienvenida en Barcelona!

Barcelona przywitała mnie deszczem. Mimo tego, że w Polsce panuje piękna złota jesień, to tutaj deszcz ma zupełnie inny wyraz. Jest oddechem po sekwencji ciepłych dni, ziemia oddycha, a ludzie nawet nie chowają się pod parasolami, tylko cieszą się tym przyjemnym deszczem. Pierwszym moim zaskoczeniem było suszące się pranie. Nie można raczej mówić o tym by suszyło się w strugach deszczu, ale wszystkie małe wąskie uliczki barcelońskie są wypełnione po brzegi praniem (!). Myślałam, że takie widoki można spotkać tylko latem, ale jak widać jesienią również. Dla Barcelończyków pogoda nie jest ważna, czy deszcz, czy upał, pranie trzeba rozwiesić :)


 

Pierwszy wieczór minął niesamowicie. Mieszanka kultur, narodowości, języków w jednym miejscu. A jeśli dzieje się to jeszcze w jednym barze zagęszczenie tego jest ogromne. Prawie każdy się z Tobą wita jakby znał cię od lat i z uśmiechem na twarzy pyta się 'Que tal?' Pierwszym barem byla 'L'Ovella negra', czyli 'Czarna owca', gdzie spotkać można studentów, erasmusów, obcokrajowców i całą resztę. Śmieszna sytuacja, kiedy zaczynam rozmawiać po angielsku, okazuje się, że dziewczyna była Belgijką, więc przechodzę na francuski, a ona automatycznie na hiszpański. Tak się właśnie rozmawia. Nawet nie możesz dokończyć jednej rozmowy bo za chwilę ktoś inny Cię zaczepia, i następna 'quick talk'. W takim miejscu oczywiście można bardzo szybko spotkać Polaków. Szybko można rozpoznać słowiańskie rysy na tle południowej urody. Wczoraj poznałam już piątkę Polaków, łącznie z Lilą, z którą zaczynam od poniedziałku pracować, ale też Hiszpanów, Amerykanki, Słowaczkę, Belgijkę, Katalończyków i już nawet nie wiem kogo jeszcze i z jakiego kraju. Tu tak się żyję, głośno, szybko i spontanicznie.








W tym szybkim tempie padł pomysł, żeby iść na koncert flamenco do innego baru. Oczywiście nie trzeba było mi dużo mówić, od razu chciałam iść. Nie bardzo jeszcze wiedziałam, gdzie się znajduję i dokąd idziemy,  ale te małe uliczki mają swój urok. Gdzie by się nie skręciło, za rogiem już coś innego się dzieje. Ludzie stoją na ulicach i deszcz im wcale nie przeszkadza. I jak już w końcu dotrzesz do celu, już co innego Cię zaskoczy.  Przeciskasz się przez ludzi, a prowadzą Cię tylko dźwięki hiszpańskich gitar. Dla mnie miłośnika, hiszpańskiej gitary, muzyki latynoamerykańskiej, to było cudowne uczucie. Najpiękniejsze jest to, że oni tam przychodzą grać dla siebie. Nie grają pod publikę, jeśli ktoś ma ochotę posłuchać, to zostaje. Grają, kiedy mają ochotę, robią sobie przerwy kiedy chcą. Nic dla nich bardziej się nie liczy, jak tylko muzyka, którą tworzą razem i której oddają się z każdym taktem. Niesamowite!



2 komentarze:

  1. Jak tam czytam o tym nocnym zyciu, to tesknie za Lizbona...
    I pranie tez wyglada mi znajomo:D
    Baw sie dobrze i korzystaj!

    OdpowiedzUsuń