środa, 15 lutego 2012

Już czas na truskawki?

Uwielbiam Hiszpanię za jej świeże owoce i warzywa. I za tą różnorodność. Do dzisiaj są pewne warzywa czy owoce, których nie jestem w stanie przetłumaczyć na polski, bo nigdy wcześniej ich nie widziałam i nawet nie jestem pewna czy istnieją ich nazwy w polskim słowniku. Sama przyjemność wracać z pracy i co 100 metrów mijać kolejny 'jarzyniak', gdzie kosze 'wylewają się' prawie na chodnik, a swoimi rozmaitymi kolorami zmieniają choć trochę obraz szarej ulicy. Także wczoraj natknęłam się na truskawki! Chciałam zupełnie co innego kupić, ale nie mogłam się im oprzeć. Sprawdziłam ostatnie drobne w portfelu, no i nic to. Wróciłam się po nie! Smak pierwszych truskawek - bezcenne! Przepyszny miałam deser, uwieńczenie mojego równie pysznego kurczaka z mango i imbirem (niektórzy już znają dobrze ten mój przepis;-). Dziś wzięłam ze sobą trochę truskawek do pracy i ten ich zapach uprzyjemniałam mi niesamowicie czas. Skusili się tylko Polacy (nie tylko u mnie ten zapał) i tylko padły komentarze, wzajemne wspomnienia o pierwszych truskawkach w lecie, ciepłych poziomkach z ogródka babci, grzybów z lasu, zbieraniu jagód.... Ach nie mogliśmy się na pracy skupić, tak się rozmarzyliśmy! Polskich korzeni na pewno się nie wyrzekniemy i smaki dzieciństwa wciąż do nas wracają. Tak się rozmarzyłam.... wspomnieniami wróciłam do pikników w lesie wracając z Łeby, zbieraniem jagód na Hali Szrenickiej czy biesiadowaniem przy ognisku. Tak można tylko na rodzimej ziemi!
Jak wróciłam z pracy, to myślałam, że zabiorę się za robienie pączków, by zachować tradycję polskiego tłustego czwartku. Ale cóż... nie starczyło sił, ani żółtek do ciasta, więc zrobiłam ciasteczka owsiane (otra vez!), a pączki zrobię w sobotę. Obiecuję! Natomiast te ciasteczka robi się w ekspresowym tempie, najdłużej czasu zajmie nam tylko czekanie na nie ;) Zdrowe, a jak się jeszcze doda polewę i truskawki, sama rozkosz! Mniamm....

 CIASTECZKA OWSIANE Z ŻURAWINĄ

2 szkl płatków owsianych
0,5 szkl mąki
0,5 szkl cukru
0,5 wody 
1 jajko
1 łyżeczka proszku do pieczenia
suszona żurawina

Najpierw wymieszać sypkie składniki, a później dodać jajko i wodę. Można zamiast wody dodać roztopione masło, natomiast ja wolę wersję light ;) A na końcu dużą garść suszonej żurawiny. Można oczywiście zastąpić innymi dodatkami w gwoli smaku lub zapasów w szafce. I już! Do foremek, na 30 minut - 180 stopni. A polewę zrobiłam z jogurtu naturalnego, 3 łyżeczek cukru waniliowego i trochę soku z cytryny. No i oczywiście truskawki!!!




Słodkiego wieczoru!!!

środa, 1 lutego 2012

Ot! Taka codzienność!

Spodziewałam się tego, że taki czas kiedyś przyjdzie. Kiedy wszystkie zachwyty Barceloną miną i przyjdzie zwykła codzienność. Kiedy wszystko się stabilizuje. Zwykła codzienność nie jest dla mnie synonimem szarości, marazmu czy rozgoryczenia, tylko zrównoważonych działań. Ostatni miesiąc mi minął pod hasłem 'pracować i spać'. Nowa praca, nowe miejsce, nowi ludzi - to wszystko wymagało ode mnie zaangażowania i poświęcenia wiele z mojego wolnego czasu. Stąd też tak cicho u mnie na blogu. Choć w tym czasie wydarzyło się wiele ciekawych chwil i za każdym razem zbierałam się żeby je opisać czy wrzucić zdjęcia, ale wtedy przychodziła jedna z moich ulubionych czynności, czyli spanie;) Ci, którzy mnie dobrze znają to już wiedzą, że nie raz zaspałam i nie raz 'przespałam' coś. Potrzebuję dużo snu, by zregenerować ciało i umysł, by mój poziom energii wrócił do normy, bo zwykle z siebie daje dużo, a sen to moje najlepsze lekarstwo. Także po wielu nadgodzinnach i pobycie w Polsce, musiałam odespać. W piątek chyba spałam 14 godzin, a w poniedziałek 10. Choć to i tak nie pobije mojego rekordu sprzed kilku lat - 18 godzin .
Chciałam stabilizacji - to ją mam. I dobrze. Niech się trochę uspokoi w moim życiu. Niech te moje codzienne czynności będą teraz tak regularne jak się tylko da, bo wiem ile to mnie teraz uczy obowiązkowości i zorganizowania. Taki etap w życiu jest potrzebny po latach życia w spontaniczności, podejmowania szybkich decyzji. Na pewno nie chcę w sobie zabijać tych cech, ale teraz górę biorą regularność i zorganizowanie, którego mi tak brakowało. Choć przez wiele lat wydawało mi się, że taka jestem. Moja przeprowadzka do Barcelony oraz obecna praca mi pokazały, że jednak w tej materii wiele mi brakowało. Wyciszyłam się trochę, skupiłam na pracy, na uczeniu się nowych rzeczy - jak małe dziecko, co stawia pierwsze kroki. Mój wysiłek nie poszedł na marne, bo już pojawiły się pierwsze sukcesy. Może i to górnolotnie zabrzmi lub pysznie, ale czasami czuję, że każdego dnia odnoszę sukces. Sukces głównie kojarzy się z pracą czy karierą, ale sukcesem chociażby jest to, że ma się siłę otworzyć oczy i wstać rano. Radość z każdej małej rzeczy składa się na sukces każdego dnia, co tym samym buduje szczęście. I szczęścia nie trzeba szukać daleko albo stawiać sobie warunków ' będę szczęśliwy, kiedy...'. Radość mi sprawia teraz chociażby, to że piszę te słowa słuchając przepięknej muzyki Antonia Carlosa Jobima. Tak, jestem permanentną optymistką! I tak już zostanie i dziękuję Bogu, że czasami udaje mi się 'zarazić' tym innych. A im więcej takich osób będzie, tym ja będę szczęśliwsza.

A tak na koniec jedna z moich ulubionych polskich jazzmanek. Tak sobie przypomniałam jej koncert, na którym byłam prawie 4 lata temu, gdzie jeszcze mało kto o niej słyszał - kameralna widownia w piwnicach, tak mi brakującego, RuraJazz Clubie - Ania Stępniewska. Dziś operująca pseudonimem Anna Gadt wydała w zeszłym roku płytę 'Still I rise'. Słuchając jej czułam się jakbym przeniosła się prosto do nowojorskich jazzowych klubów. Taka moja perełka w jazzowej dyskografii :)

                                         http://www.youtube.com/watch?v=sziApHVLKG4
       
                                            "Iść przez życie w nieustannym zachwycie.."

Tak się rozpadało w Barcelonie i zimno idzie (chyba z Polski!), że tylko mam ochotę zakopać się pod kołdrą z kubkiem gorącej herbaty i książką w ręku. Miłego wieczoru!!!

piątek, 6 stycznia 2012

Małe niespodzianki

Lubię takie małe niespodzianki dnia codziennego. Pojechałam w zupełnie inne miejsce niż chciałam, ale stwierdziłam, że nie wracam tylko zostaje i idę tam, gdzie mnie nogi poniosą i czas na odkrywanie. Znalazłam się w dzielnicy Poble Nou. Dzielnica samych kontrastów, pustych ulic. Miałam wrażenie, że tam życie umarło. To nie ta sama Barcelona - pomyślałam. Wysokie gmachy biurowców na tle pojedynczych starych przepięknych kamienic. Opuszczone fabryki, stare mury i wiele budynków do rozbiórki. Ogromny kontrast! Nie mogłam się napatrzeć. Z jednej strony wielkie nowoczesne 'wybryki' architektury, a z drugiej małe ruiny. Krajobraz zupełnie inny niż centrum czy zachodnia cześć Barcelony. El Poblenou, czyli Nowa Wioska, była dzielnicą fabryczną przeżyła swój rozkwit w końcu XIX wieku dzięki Rewolucji Przemysłowej. Była nawet nazywana 'Katalońskim Manchesterem'. Lecz koniec XX wieku, był to czas upadku fabryk i klasy robotniczej. Dlatego też od lat 90. XX wieku Poble Nou przechodzi wciąż ciągłą transformację. Zmieniła się w dzielnicę nowych technologii. Niektóre budynki są wyczynem współczesnych architektów, jak np. wybudowany w 2005 r. Torre Agbar, który swoim owalnym kształtem przywołuje wiele skojarzeń. Przez jednych nazywany ogórkiem, a przez innych nawet wibratorem (!) Każdy może sobie go nazywać jak chce, ale widok jest imponujący. Widać go z wielu miejsc w Barcelonie, ale najpiękniejszy jest w nocy, kiedy jest podświetlany za pomocą 2500 świateł LED w niebiesko-czerwonych barwach. Genialny widok!

Natknęłam się na jeszcze jedno piękne miejsce ukryte między tymi biurowcami a drogą na plażę. Był to cmentarz Poble Nou. W pierwszej chwili zwątpiłam, żeby tam wejść, ale cieszę się, że jednak weszłam. Od razu mi nie pozwolono robić zdjęć, ale nie mogłam się powstrzymać, bo widok mnie zwalił z nóg, więc zdjęcia robiłam z ukrycia modląc się żeby mnie kamery z monitoringu nie złapały.








Cmentarz zupełnie inny niż do tej pory w swoim życiu widziałam. Groby znajdują się w ścianach (!) A każdy pochówek jest inny i wyjątkowy. Ludzie wkładają zdjęcia zmarłych, pamiątki po nich, anioły czy Matkę Boską. Teraz się muszę dowiedzieć czy jest to hiszpańska tradycja chowania zmarłych czy tylko ten cmentarz tak wygląda? Ale jak dla mnie niesamowite!

Ale chyba najmilszą niespodziankę miałam na koniec, kiedy zobaczyłam morze. Dzień był dość pochmurny i wietrzny. Ot tak, taki szary dzień. Natomiast dziś niebo i morze było przecudnej urody. Nikogo na plaży. Cisza i spokój. Poszłam na koniec falochronu i przede mną był już tylko horyzont... Roztopiłam się w tym krajobrazie. Cieszyłam się  z każdej chwili, że mogę być tutaj. Po prostu w sobie się cieszyłam i byłam wdzięczna z tak małej-wielkiej rzeczy jaką jest natura. Natura w swej prostocie tworzy najpiękniejsze widoki - kolor nieba, szum fal, zapach morza czy śpiew mew... Jeszcze jak do domu wróciłam, to czułam jak moja skóra przesiąknęła morską bryzą.... Cudnie mi było!











No i jeszcze taka mała niespodzianka dla moich najbliższych - za 2 tygodnie jestem w Polsce. Czekają mnie same egzaminy i mam nadzieje, że w ciągu 5 dni uda mi się wygospodarować czas na wspólne spotkania :)

czwartek, 5 stycznia 2012

Jak łatwo okraść w Barcelonie

Chciałam napisać tylko o tym jak spędziłam Sylwestra, ale stwierdziłam, że jednak głównym tematem będą kradzieże w Barcelonie. Bardzo się cieszyłam, że w tym roku spędzam noc sylwestrową tutaj, bo zawsze to co innego niż kolejny raz stanie pod sceną na wrocławskim Rynku i patrzenie na wygibasy Dody. Ale niestety żadnych fajerwerków w tę noc nie widziałam, a północ przywitaliśmy na gonieniu złodzieja. Nowy Rok chcieliśmy przywitać  w samym centrum, przed katedrą, ale nie zdążyliśmy tam dotrzeć. Na moich oczach okradli moja koleżankę, która szła tuż przede mną. Rozmawiała przez telefon, dzwoniła do Polsku życząc całej rodzinie szczęśliwego Nowego Roku, gdy tylko ktoś złapał za jej małą torebkę i uciekł w najbliższą uliczkę. Zaczęła go gonić, chłopaki też. Nic to nie dało, bo zaszył się w tych małych uliczkach i nikt już go nie widział... I właśnie wtedy wybiła północ. W oddali słyszałam tylko wrzaski, okrzyki, huk fajerwerków, a my wszyscy w nerwach i rozdygotani. Pieniądze, klucze, dokumenty... i teraz tylko myślisz, co masz zrobić?! Zaczęliśmy wszyscy szukać torebki po najbliższych śmietnikach, po drodze którą mógł pokonać uciekając. Udało się! Złodziej wyrzucił ją do śmietnika, po drodze którędy wiał. To było wielkie szczęście, biorąc pod uwagę, że śmieciarki przyjechały dosłownie 5 minut później. Zabrał tylko (!) pieniądze i lusterko, a zostawił klucze i dokumenty. No, i jeszcze coś... fiolkę z białym proszkiem. Pewnie narkotyki (bo nikt nie miał zamiaru próbować), bo gdyby znalazła policja tą torebkę, to szybko doszła by do ich 'posiadacza' dzięki dokumentom w torebce. Cieszyliśmy się z tego bardzo, choć to nie był koniec historii, kiedy chcieli nas okraść w noc sylwestrową. Tym razem chłopaków. Byliśmy na głównym deptaku, czyli La Rambla i tam to po prostu grasowały całe grupki. Robili wokół Ciebie sztuczny tłum, witali się z Tobą, życzyli wszystkiego najlepszego i ściskali chłopaków na 'misia', kiedy to drugi facet z tyłu grzebał w kieszeniach. Kiedy się orientowali nikogo wokół nas już nie było. Grupki znikały jak kamfora!

Piszę o tych kradzieżach, bo tutaj to już stało się normą i chcę by to była przestroga dla wszystkich, co chcą przyjechać do Barcelony. Mnie się to zdarzyło na samym początku, już trzeciego dnia mojego pobytu. Wczoraj w metrze, o mało co nie okradli mojego współlokatora. Natomiast, tak naprawdę  wiem, że nie da się przed tym ustrzec. Co chwilę słyszę, że kogoś okradli, na policji już nikogo to nie obchodzi, pytają się ciebie tylko w jakim języku chcesz wypełnić formularz zgłoszenia kradzieży . Wzruszą tylko ramionami i powiedzą 'Bienvenida en Barcelona!'. W Polsce można zostawić torebki, kurtki gdzieś w barze, portfel i telefon wyciągniesz z kieszeni i położysz na stole, tutaj nie. I choć wydawałoby ci się, że masz oczy dookoła głowy i torebkę nosisz z przodu, to nie wiesz w którym momencie to się dzieje. To tylko sekundy! Teraz się śmiejemy, że przygotowują się do tego na specjalnych treningach, pt. 'Jak łatwo okraść w Barcelonie?'. A Sylwester to była ich bardzo ciężka noc pracy...


A to jeszcze zanim wyszliśmy na ulice pełną złodziei i świetnie się bawiliśmy...













Z Polakami zawsze jest gwarantowana świetna impreza, tylko szkoda, że potem nam trochę miny zrzedły. Choć dziś już się śmialiśmy z tej nocy :)

wtorek, 3 stycznia 2012

Porządkowanie spraw

To, co nie udało mi się zrobić na koniec roku, udało mi się już w pierwszych dniach nowego! Tak się męczyłam w ostatnich dniach grudnia, brak motywacji, rozleniwienie, bezradność z administracją hiszpańską i ogólne 'nie chce mi się'. Z nowym rokiem przyszły nowe siły, nowe pomysły i znacznie większy zapał, a przy tym mały łut szczęścia.
Prawie cały piątek błądziłam po różnych miejscach, odsyłana od okienka do okienka, żeby zrobić tylko jedną rzecz -numer Seguridad Social, czyli zapisać się do naszego 'cudownego' ZUS-u. Myślałam, że się zapłaczę. Bezradność w złość, ze złości w smutek... Nie mogłam się dogadać z nikim, bo oczywiście, nikt nie rozmawia w urzędach po angielsku, a ja bida, nie przygotowałam się z z nowym hiszpańskim słownictwem na takową okoliczność. Dostałam nawet 2 razy taką samą listę z tymi samymi oddziałami Seguridad Social i na 3 miejsca przeze mnie sprawdzone żadne nie było właściwe. Poddałam się w dalszym szukaniu. Zmęczona i bezradna jak dziecko.Tego samego dnia chciałam też założyć hiszpańskie konto bankowe. Wybrałam największy hiszpański bank - Santander, z myślą, że tam na pewno będą wykształceni bankowcy mówiący biegle po angielsku. I znów się zawiodłam. Na największy oddział w Barcelonie, na cały bank, była tylko i wyłącznie jedna osoba (!) Nie wymagam, żeby wszyscy w Barcelonie mówili po angielsku, ale chociażby ze względu na tak dużą ilość turystów i obcokrajowców mieszkających tutaj, standardy pracownicze mogłyby być trochę wyższe. Dla porównania w głównym wrocławskim oddziale WBK, zawsze jest kilka osób mówiących po angielsku i niemiecku. Niestety angielski pani z banku okazał się na bardzo niskim poziomie i musiałam wsłuchiwać się w każde słowo, żeby cokolwiek zrozumieć. No i kiedy wydawało się, że już wszystko załatwione, to na koniec dowiedziałam się, że muszę złożyć 100 euro depozytu na konto, żeby go otworzyć. Poddałam się. Stwierdziłam, że pójdę do 'la Caixa'. Po drodze znalazłam 2 oddziały, ale wszędzie 'pocałowałam klamkę', bo wszystkie banki zamykane są po 14 (!). To już było za dużo jak na jeden dzień niepowodzeń i powiedziałam sobie, że nie poddam się tak łatwo i w poniedziałek wracam na podbój hiszpańskiej biurokracji!
Wczoraj dobra passa wróciła. Oddział 'la Caixa' znalazłam przy samym Plaza de Catalunya i był młody pan w banku, który mówił po angielsku. Bez problemu założono mi konto, szybko i przyjemnie, no i bez żadnego depozytu. Poprosiłam mojego kolegę, żeby mi napisał, gdzie on wyrobił dla siebie Seguridad Social i wysłał mi całą listę miejsc oddziałów. Jak się okazało, była to zupełnie inna niż te, które dostałam od hiszpańskich urzędniczek. Nie ma to jak pięknie wprowadzać w błąd, więc dla wszystkich chcących się zarejestrować w Seguridad Social, oto lista. I jak się okazało drugi oddział znajduje się tuż za rogiem i mam do niego jakieś 100 metrów (!). Myślałam, że się popłaczę, tym razem ze szczęścia i sama się śmiałam z tego, że najciemniej to pod latarnią. Także dziś udało mi się wyrobić numer (kolejny już :P) w ciągu 15 minut i nawet po hiszpańsku udało mi się dogadać! Całą dokumentację i załatwianie 'papierologii' mam za sobą!
Chciałabym jeszcze wspomnieć o najważniejszym 'numerku', który trzeba mieć, jeśli chce się na dłużej zostać w Hiszpanii, czyli numer NIE (Número de Identificación de Extranjeros ). Obecnie on zastępuje wcześniejszą kartę pobytu, a dla osób z Unii Europejskiej jest to dość łatwa sprawa do załatwienia (na szczęście!). Wystarczy tylko kopia paszportu lub dowodu osobistego i wypełnienie formularza. Nie potrzeba już żadnych zdjęć bądź innych zaświadczeń. Należy udać się do oddziału dla obcokrajowców, na Calle Balmes 192, zrobić kopię dowodu osobistego lub paszportu (ksero znajduje się po drugiej stronie ulicy) i wypełnić formularz. Po wprowadzeniu danych przez urzędnika, trzeba udać się do banku i wpłacić 10 euro. Mimo tego, że wszyscy tam Ci powiedzą, że możesz to zrobić w jakimkolwiek banku, to okazuje się, że nie. Kolejne wprowadzanie w błąd biednych obcokrajowców. Jest tylko jeden bank w okolicy, który to może zrobić - Caixa Galicia, która znajduje się przy Carerr de Tuset (następna równoległa ulica). A na dodatek w banku te przelewy robią tylko do 12 popołudniu, ale panie były dla mnie takie miłe i chyba widziały moją desperację w oczach (byłam o 12.20), że zrobiły dla mnie wyjątek. Także, należy wybrać się rano, by wszystko udało się załatwić i może kolejki będą też mniejsze. Po załatwieniu przelewu, trzeba wrócić na Blames, znowu czekać na swoją kolej, ale to już tak bardzo nie przeraża, bo już jest gotowe NIE. To tyle z mojego porządkowania formalnych spraw i na pewno służę radą dla innych, bo z doświadczenia wiem, jak to może być męczące. Choć chyba biurokracja chyba wszędzie jest męcząca... ;)

A tak żeby odejść trochę od tych mniej przyjemnych spraw, to tak też o tych bardziej przyjemnych, a na pewno smaczniejszych :) O moich ostatnich wegańskich placuszkach!!! Tak to jest, najlepsze rzeczy wychodzą z tego, co zostanie Ci w lodówce i możesz zaeksperymentować, choć pomysł wziął się stąd. 

PLACKI Z BIAŁEJ KAPUSTY

pół główki białej kapusty
1 cebula
natka pietruszki
sucha bułka
mleko 
mąka
jajko
sól, pieprz
oliwa z oliwek

Suchą bułkę namoczyć w mleku. Ja miałam ciemną bagietkę z ziarnami i myślę, że to jest lepszy pomysł od zwykłej kajzerki. Kapustę pokroić w pół księżyce i następnie ugotować do miękkości. W tym czasie poszatkowaną cebulę zeszklić na patelni. Kapustę odcedzić, wrzucić do miski wraz z innymi składnikami. Mąki sypałam 'na oko', bo ważne jest tylko by masa była dość gęsta i by nie była za bardzo wodnista. Każde podniebienie może doprawić sobie do woli. Ja stworzyłam dość łagodne, ale za to do tego dołożyłam sos czosnkowy i tam nie żałowałam sobie czosnku! Więc wszystko się zrównoważyło. No i smażymy :)




piątek, 23 grudnia 2011

It's Christmas time!

Znów u mnie zrobiło się cicho na blogu i zostałam pogoniona do pisania. Pozmieniało się u mnie trochę i kiedy życie codzienne zabiera większą dawkę energii niż zwykle, to już mniej sił pozostaje na pisanie. Ale święta nadchodzą i energia powraca! :)
Dziś od rana zaczęłam przygotowania na jutrzejszą kolację. Zapachniało u mnie gotowaną kapustą i grzybami... Pomarańcze, goździki.... Ach te zapachy! To taka "przypominajka", działają na Ciebie tak dobrze i czuć zbliżające się święta. W tym roku będzie u mnie inaczej. Na pewno zagoszczą tradycyjne polskie wigilijne potrawy, ale dojdą do tego jeszcze białoruskie, niemieckie i amerykańskie. Międzynarodowa wigilia! Tego jeszcze nie miałam. Oczywiście by tradycji stało się zadość, to oczywiście musiałam obejrzeć 'Witaj Święty Mikołaju', czyli 'National Lampoons Christmas Vacation' robiąc farsz na pierogi ;) Nie wiem który to już rok z rzędu, chyba 15 ;) Sceny i teksty znam na pamięć, ale nie wyobrażam sobie bym nie obejrzała tego filmu tuż przed świętami. Niektórzy nie mogą żyć bez Kevina czy Ekspresu Polarnego, a ja mam swoją rodzinę Griswoldów :)




Dla wielu moich znajomych tutaj, to są pierwsze święta poza rodzinną. Dla mnie też. Dziwne to uczucie... i tak ciężko mi go opisać. Nie wiem czy to tęsknota? Czy brak czegoś? Zupełnie inaczej wyglądają święta z rodziną, nawet przy tej nerwowej atmosferze przygotowań, by wszystkiego było dużo i na czas. A u mnie spokojnie, bez pośpiechu, w skupieniu na każdej małej rzeczy. Farsz to robiłam kilka godzin, a na jutro zostawiłam sobie lepienie pierogów i uszek! Nie ma latania po ostatnie prezenty czy po następny kilogram mąki. Zawsze święta to był dla mnie czas ganiania po sklepach, uwijania się ze wszystkim w kuchni, ubierania choinki. W tym roku jest inaczej. Choinka czekała już na mnie gotowa jako niespodzianka od moich współlokatorów, nie latałam za prezentami, a w kuchni spokój. To takie dla mnie odświeżające, chwilowe odejście od tradycji, by pewnie znów za nią zatęsknić.
Natomiast w przyszłym roku, nie wyobrażam sobie inaczej jak tylko 'draving home for Christmas...', że jak tylko otworzę drzwi w Gierałtowcu, to poczuję zapach czerwonego barszczu robionego przez mamę, Kingi sernika, a tato wniesie choinkę i powie, że 'takiej jeszcze w tym roku nie mieliśmy!', a w tle będzie leciał Bing Crosby. Na pewno tęsknię, ale tego też trzeba się nauczyć. Ale jestem też szczęśliwa, bo wiem, że mam do kogo wracać i to jest najważniejsze!


Wesołych Świąt!!!

niedziela, 11 grudnia 2011

Sushi dinner!

Taka dzisiaj leniwa niedziela... leniwa i taka potrzebna w swym lenistwie. By odpocząć, zregenerować siły i nabrać nowych na kolejny tydzień. Tak już u mnie powoli świątecznie się robi, zaczynam czuć tą charakterystyczną świąteczną atmosferę. Te zapachy, te smaki.... Dziś u nas królowały muffin pancakes! Jaime je zrobił, ale na pewno sama powtórzę, bo wyszły genialnie. Także o nich będę pisać kiedy indziej, dziś będzie o sushi i piątkowej japońskiej kolacji.

Uwielbiam sushi i jestem ich ogromną fanką. We Wrocławiu to byłam w prawie wszystkich sushi barach, a moim ulubionym jest Planet Sushi, które odwiedzałam w prawie każdy poniedziałek, a czasami się zdarzało, że i dwa razy dziennie ;) Jeszcze w mojej poprzedniej pracy napisałam artykuł o sushi, gdyż były to moje początki fascynacji japońską kuchnią. Teraz coraz bardziej zaczynam się interesować samą kulturą japońską ze względu na to, że poznaję coraz więcej rodowitych Japończyków. Dla nas Europejczyków w wielu sytuacjach zachowania Japończyków mogą się wydać dziwne, ale to tylko z tego powodu, że są nam nieznane i po prostu inne. Ale w swoim życiu nie poznałam drugiego narodu o tak wysokiej kulturze osobistej, skromności i prostoty bycia. Są to przemili ludzie, którzy drugiego człowieka traktują z ogromnym szacunkiem. Dlatego też zaproszenie na piątkową kolację do Japończyków przyjęłam z ogromnym entuzjazmem i oczywiście się nie zawiodłam. Jak przyszłam do już prawie wszystko było gotowe i Yu tylko czekał, aż będzie mógł kogoś zaprosić do kuchni na robienie sushi.

Maki-sushi i japońskie noodle

Chirashi-sushi (pycha!!!)



Robienie sushi sprawia mi ogromną frajdę, jak dziecko, które dostaję ulubioną zabawkę. Największym dla mnie komplementem było jak Yu powiedział, że robię lepiej sushi od niego. Ucieszyło mnie to bardzo, choć z drugiej strony się zastanawiam czy to nie była po prostu ta niezłomna japońska uprzejmość. Aczkolwiek było to dla mnie strasznie miłe i komplementy trzeba przyjmować ;) Później do robienia sushi przyłączyli Madleine i Dean i też z tego mieli radochę jak dzieci. Takie małe rzeczy, a cieszą.











Natomiast jeszcze większa niespodzianka mnie czekała, kiedy wróciłam do domu. Czekała na mnie moja upragniona żywa choinka. Uwielbiam moich współlokatorów. Zrobili mi tak wielką niespodziankę, że aż miałam łzy w oczach, bo powiedziałam im wcześniej, że nie wyobrażam sobie świąt bez choinki i musi być koniecznie żywa, choć oni chcieli sztuczną. A tu czekała na mnie żywa piękna, pachnąca lasem choinka!!! Teraz tylko ozdoby. Obiecałam sobie, że w tym roku zrobię sama. Pomarańcze już się suszą... Mam jeszcze kilka innych pomysłów na dekorację, ale zobaczymy jak mi to wyjdzie ;)